Jak długo już tu
jestem...
I z każdym dniem jest mi coraz lepiej.
Przede wszystkim ludzie:
zawsze mili i zawsze pomocni. Choć na początku tak strasznie brakowało mi moich przyjaciół z Polski, to jednak
tutaj też jak na razie mam duże szczęście i jest się do kogo odezwać zarówno po
polsku, jak i po angielsku.
Umiejętności kucharskie
rozwijają się powoli, ale systematycznie. Nie mają innego wyjścia. Świadomość
oderwania od mamusi nadal trochę przeraża. Szczególnie dlatego, że jeśli sobie
nie kupię, to nie będę mieć, jeśli sobie nie przygotuję – nie zjem, jeśli sobie
nie wypiorę – nie ubiorę (albo ubiorę brudne), jeśli sobie nie posprzątam –
będzie brudno. Szkoda tylko, że jeśli chodzi o kuchnię i łazienkę, to ‘brudno’
przeszkadza tylko mi, a inni zdają się go nie zauważać...
Wykłady są spoko, przedmioty
bardzo ciekawe, zawsze jest coś do zrobienia, do przeczytania. Nie mam
porównania do polskich uczelni, ale tu jest naprawdę dobrze. Atmosfera bardzo
luźna, nikomu nie zależy na zestresowaniu Cię tonami materiałów i zajęć, dużo
trzeba robić samemu, ale w razie jakichkolwiek problemów lub pytań, można
śmiało zwrócić się do wykładowcy, który zawsze poświęci Ci chwilę. Obym tylko
zdała egzaminy...
Pogodą nas
straszyli, ale jak na razie jest ciepło, pada tylko czasem, słońce świeci dość
często i raczej nie wrócę z depresją. No i można jeździć na rowerze! Gdyby nie
te podjazdy... Już na pierwszym rozjeździe tutaj trafił mi się chyba najgorszy
z możliwych. Stromy jak ten pod Bornit w Szklarskiej, albo może bardziej, dość
długi, ale co najgorsze – skonstruowany w ten sposób, że przed każdym zakrętem
myślałam, że już zaraz koniec i zawsze wyprowadzano mnie z tego błędu.
Już prawie podjechałam,
wyobrażając sobie jak w glorii sławy i majestatu napiszę tutaj, jaka to jestem
silna i dzielna...
Zostało mi 10 metrów, tym
razem na pewno do końca...
I... nie dałam rady!
Dysząc jak lokomotywa musiałam podchodzić te nieszczęsne 10 metrów z głową na
wysokości kierownicy... W cieniu porażki.
Jak na razie nie
zmierzyłam się z tym podjazdem po raz drugi, wybieram trasy, aby tylko się na
niego nie natknąć (na szczęście jest w czym wybierać), ale czas ponownego
wyzwania zbliża się nieubłaganie.
Warto jeszcze wspomnieć o
mojej drużynie. Właściwie to o moich drużynach, bo należę do pływackiej&waterpolo
i triathlonowej, ale prawie wszyscy z triathlonowej należą do pływackiej, a
więc tworzymy jedną, wielką, zwartą grupę, tak że w całym Aber drugiej takiej
nie znajdziecie. Mamy u siebie wszelkie możliwe poziomy zaawansowania, od
uczących się pływać, do byłych zawodowych pływaków, pragnących przypomnieć sobie,
od czasu do czasu, chwile minionej chwały. Na moim torze, przy ścianie po
prawej, pływa się w odwrotną stronę, szaleństwo, ale już się przyzwyczaiłam. Próbowałam
też swoich sił w waterpolo, ale skończyło się na ugaszonych ambicjach i wybitym
palcu.
Pozbawiając niektórych
złudzeń, że tylko się uczę i trenuję, przyznam się, że raz na jakiś czas wychodzimy sobie
gdzieś wieczorem. Co uważam za zbawienne dla mojej kariery sportowej: alkohol jest
tu tak drogi, że zwyczajnie mnie na niego nie stać, albo raczej wolę przeznaczyć te
pieniądze na czekoladę, poza tym tutaj trzeźwi ludzie robią najbardziej szalone
rzeczy. Czy może być coś lepszego niż bieganie po ulicach będąc smerfem, razem
z resztą swojej wioski, mijając, między innymi, chłopaków przebranych za
dziewczyny (do tego stopnia, że czasem można się szczerze pomylić) i lud Na'vi?
Żeby nie było tak
kolorowo, to jeden z moich współlokatorów głośno gada cały czas na Skypie i nie
cierpię jego śmiechu, a przez papierowe ściany wszystko słychać.
Czyszczenie roweru to
tutaj syzyfowa praca.
No i czasami zwyczajnie
tęsknię za domem, jak na razie za sobą mam dwa poważniejsze kryzysy, ale oba w
pierwszych tygodniach, więc mam nadzieję, że skończyły się na dobre.
Oprócz tego nie mam na co
narzekać i nie żałuję.