poniedziałek, 24 września 2012

me



Gorące pozdrowienia z Aberystwyth! Gorące, bo siedzę właśnie w swoim pokoju. Piecyk grzeje, okna pozamykane. Gdybym pisała te słowa na zewnątrz pozdrowienia byłyby niestety chłodne i mokre od deszczu, który pada tu z małymi przerwami już drugi dzień.


Po długiej i męczącej podróży, udało mi się dotrzeć do Aber. I, tak jak ostrzegały mnie GoogleMaps, jestem na totalnym końcu świata. To taki Hogwart między morzem a Wichrowymi Wzgórzami. Jest naprawdę pięknie, ale (czego nie było widać na GoogleMaps) górzyście jak cholera. Przepraszam za wyrażenie, ale to i tak nie jest wystarczające słowo. Chcąc, nie chcąc, robię siłę wdrapując się na uczelnię, zastanawiając się jakim cudem samochody parkują na takiej stromiźnie niczym droga do Bornitu w Szklarskiej. I to co najmniej dwa razy dziennie, a dodatkowo mieszkam na samej górze Brynderw (czyt. brynderu, z polskim ‘r’, po walijsku oznacza to: dębowe wzgórze). Już nie mogę się doczekać kiedy rodzice przyślą mi rower! Zimno, w deszczu i pod górę... tego mi trzeba. Dobrze, że chociaż pierwszy dzień był w miarę słoneczny i zdążyłam zrobić kilka zdjęć.

Old College






Brynderw
Czas płynie tu wolniej. Nikt się nigdzie nie spieszy. Ludzie są bardzo mili i pomocni, tolerancyjni. Trawa zielona, owce się pasą. Wszystkie oficjalne powitania nie są wcale oficjalne, a z Anglikami rozmawia się bardzo dobrze, choć często o niczym konkretnym. Z Polakami (znalazłam już paru! Hurra!) narzekamy na tutejsze jedzenie. Dużo sklepów, zniżki dla studentów. Jest dobrze. Nawet bardzo.

Uczę się gotować. Wczoraj zrobiłam moje pierwsze w życiu jajka sadzone, dzisiaj w planach miałam spaghetti, ale załapaliśmy się na darmową pizzę. Co się odwlecze, to nie uciecze. Bigeam, podbiegam i zbiegam, gubię się co chwilę, to tutejszy sposób na poznanie okolicy. Jutro targi klubów sportowych, idę szukać swoich!

Jak na razie do domu się nie wybieram.