wtorek, 5 sierpnia 2014

Leci

Zaczynam się przyzwyczajać do takiego trybu życia. Zaczyna mi się on też podobać. Coś, przed tym tak długo uciekałam okazało się wcale nie być takie złe. Praca to nie tylko nowe obowiązki. To też nowi ludzie, nowe przyjaźnie, nowe radości. Trochę rutyny, ale także poczucia bezpieczeństwa. Tęsknię za trenowaniem na pełen etat, ale nie mogę powiedzieć, że jest mi źle. Gdy chcę gdzieś iść, idę. Gdy tracę gdzieś czas, nie myślę jaki trening mi właśnie przepada. Jem kiedy mam ochotę, a nie kiedy powinnam. Żyję innym życiem. Uczę się celebrować przerwy na lunch.

Londyn ma w sobie kilka pięknych miejsc. To taka miniatura świata. Każda dzielnica niczym osobny kraj. Bogaci i biedni. Brzydcy i piękni. Chrześcijanie, Muzłumanie, ateiści i Żydzi. Czarni, Żółci, Biali. Porządek i syf. Wszystko w jednym. Czasami tak blisko siebie, że nie sposób dostrzec granicy. Czasem wręcz wymieszane.




Po dwóch latach studiów i nierozróżniania dni tygodnia, znowu czekam na piątki i staram się nie myśleć o poniedziałkach. W ten weekend udało mi się zrobić małe zakupy (w większości oczywiście w Primarku), upoić się winem w towarzystwie przyjaciółki w pięknej restauracji z przepysznym jedzeniem na Hampstead i poopalać się w ogrodzie na Greenford. Szczęście można znaleźć wszędzie. Trzeba go tylko poszukać.



piątek, 25 lipca 2014

Dorosłe życie

Powitał mnie Londyn zupełnie inny od tego, który zapamiętałam. Upalny i duszny. Pierwsze dni upłynęły mi na podróżach metrem z miejsca do miejsca. Musiałam przecież dojechać z lotniska do mieszkania kuzynki, potem do centrum, sprawdzić gdzie dokładnie jest firma, sprawdzić gdzie jest akademik, w którym będę mieszkać, żeby mi było bliżej. Gdy już wszystko obskoczyłam dopadł mnie...

Poniedziałek.

Dorosłe życie czas zacząć. Dorosłe życie w obcym kraju. W szalonym mieście pełnym najróżniejszych i najdziwniejszych ludzi. Wpakowana w strój pt. "Przyszła Pani Prawnik" wpakowałam się do metra. Nie doszłam jeszcze do firmy, a już zaczęły mnie uciskać moje świecące lakierki. Weszłam. Uśmiechnęłam się do recepcjonistki, przedstawiłam się, usiadłam. Spisała moje dane. "Zuzanna? with Z? That's funny".

Potem przyszedł Max. Max, z którym w tym tygodniu spędziłam najwięcej czasu i którego chyba lubię najbardziej. Przedstawił mnie Jamesowi z IT, którego też polubiłam od samego początku. Potem poznałam mojego przełożonego Gareth. Po pięciu dniach mogę śmiało powiedzieć, że nadal się go boję. Dzisiaj na przykład wysłał nam rano email, że przyjdzie do pracy później. Chciałam tańczyć i śpiewać! Nie wiem dlaczego. W sumie to nie zadaje mi nic trudniejszego niż inni. Ale czasami jakoś tak zapomni się uśmiechnąć. Dziwnie się spojrzy. No po prostu się boję.

Paul wszystkiego mnie uczy, a ja za to, jak tylko się czegoś nauczę to staram się robić to za niego. Wypełniam dokumenty, piszę do klientów, otwieram nowe akta, archiwizuję stare, kontaktuję się z prawnikami drugich stron, poznaję jak wyglądają różnie umowy, co powinno się w nich znajdować. Jest ciekawie, ale czasami jest dużo stresu. W przerwie na lunch siadam w parku, który jest częściowo, a kiedyś był w całości cmentarzem (witamy w jUKej), zamykam oczy i głęboko oddycham. Jest nas tu tysiące. Wszyscy w koszulach i eleganckich butkach uczestniczymy w wyścigu szczurów, czasami wręcz szczury udając, podczas podróży metrem. Jeszcze nigdy chyba nie nauczyłam się tak wiele w ciągu jednego tygodnia, ale czy to jest to, co chcę robić w życiu? Chyba tak.

Wszyscy są bardzo mili. Atmosfera jest niesamowita. Każdy pracuje osobno, a za razem wszyscy jesteśmy częścią czegoś wielkiego, wspólnego. Pierwszy tydzień minął. Nadszedł zasłużony weekend. Na moim biurku zostawiłam stosik spraw do pozałatwiania w poniedziałek. Na dwa dni muszę o nim zapomnieć.


piątek, 11 lipca 2014

London calling

Dzisiaj wszystko się odmieniło. Ostatnie dni upływały mi na oglądaniu Geordie Shore, lekkim trenowaniu, aproduktywnym siedzeniu na necie, smarowaniu paznokci regenerum. Na celebrowaniu wakacji.

I nagle. O 10.32 czasu polskiego dostałam wiadomość w sprawie stażu w Londynie. Po wymienieniu kilku wiadomości email wszystko stało się jasne. Jednak mnie chcą. Na stanowisko paralegal w dziale Commercial Property. Na miesiąc.

Jeszcze chyba nie do końca to do mnie dotarło. W momencie kiedy straciłam wszystkie nadzieję na jakiekolwiek praktyki, których potrzebowałam żeby móc w przyszłości aplikować o training contract, żeby móc w przyszłości opłacić i zdać LPC, żeby móc w przyszłości zostać prawnikiem w Londynie. Gdy wymyślałam co dalej zrobić ze swoim życiem jeśli nigdzie mnie nie przyjmą. Gdy rozważałam zarzucenie pogoni za karierą, zakup jakiegoś starego rzęcha z przyczepką i podróżowanie po Europie. I nagle. Wszystko się zmieniło.

Czeka mnie jeszcze długa droga w górę. Ale właśnie dzisiaj wskoczyłam na pierwszy stopień tych schodów. Stopień, którego wcześniej nie potrafiłam dosięgnąć. I chociaż będę musiała przez to zrezygnować z wielu rzeczy, to strasznie się cieszę. I boję. Czy dam sobie radę? Czy wiem wystarczająco dużo? Ile jestem w stanie nauczyć się w tydzień, żeby jakoś się tam zaprezentować?



wtorek, 8 lipca 2014

szklarska + mp

Na obozie w Szklarskiej Porębie chyba wykorzystałam pokłady szczęścia zaplanowane dla mnie na miesiąc Lipiec przez Życie i na mistrzostwa Polski, które odbyły się w Suszu już mi się wyczerpało. Nie wiem co się stało. Wyszłam z wody i nie mogłam jechać na rowerze. Wszyscy jechali, a ja stałam. I to nie dlatego, że sobie odpuściłam, nie walczyłam, czy coś w tym stylu. Nie mogłam jechać. I tyle.

Szklarska była jak zawsze wspaniała. Wspaniale jest zjeżdżać windą na basen. Wspaniale jest jeść gigantyczne i super-smaczne śniadanie co dnia. Wspaniale jest jeździć na rowerze w miejscach, gdzie nie ma jeszcze aż tylu samochodów. Wspaniale jest biegać pod reglami, choć to prawdopodobnie właśnie tam pożarły nas komary jakbyśmy byli ostatnimi posiadaczami krwi na Ziemi. Wspaniale jest być z ludźmi skupionymi na tym samym celu.








wtorek, 24 czerwca 2014

Kołobrzeg

Start w Kołobrzegu uważam za udany. Pogoda najpierw zalała nas deszczykiem, potem ogrzała słoneczkiem. Miasto bardzo przyjazne. Pływanie  - walka z przybojem. Rower - dużo zakrętów, kawałek KostkiKółZabójcy, dość mocny wiatr. Bieganie - przyjemna trasa. Wszystko tego dnia było dobre i nawet zaryzykuję stwierdzenie, że przyjemne. Po starcie można było się poczęstować nie tylko wodą i bananami, ale też piwem. Nie skusiłam się (mały sukces silnej woli), ale doceniam. Za wody ukończyłam na 4. pozycji open i 1. w swojej kategorii wiekowej. Dzięki ekipie z Susza następnego dnia bolały mnie nie tylko mięśnie nóg, ale też twarzy - od śmiania się.



wtorek, 10 czerwca 2014

powrót do domu + mp + interview

Ostatni tydzień obfitował w wiele wydarzeń.

Po pierwsze, powrót do domu. Pakowanie, pożegnania, podróż. Nic przyjemnego. Ale Salzburg opuściłam i jak na razie powrotu nie planuję. Flamingi Bożeny na goodbye. Co ci ludzie mają w głowach... ?




Po drugie Mistrzostwa Polski na dystansie olimpijskim. Moja znakomita forma w dziwny sposób się nie objawiła. Bywa. Mimo wszystko (męki ukończenia dystansu olimpijskiego w upale i tempem wolnym jako eufemizm) wspaniale było spotkać tych wszystkich ludzi. Co roku te same twarze. Nasza liczba maleje, zostają garstki, a z tego wszystkiego i tak nie wszystkim dane było ukończyć. Dochodzą nowi. Wszystkich nas łączy jeden cel. Jeden cel. Jeden cel.


BFF po zawodach

A mój cel nadal walczy z rozdwojeniem jaźni. Nie zdążyłam nawet porządnie odpocząć po triathlonie, gdy zaczęłam przygotowywać się do rozmowy kwalifikacyjnej o staż w jednej z londyńskich kancelarii. Stres dość pokaźnych rozmiarów siedział zaraz obok mnie, gdy zadzwonił telefon i kierunkowy +44 wyświetlił się na ekranie mojego telefonu, ale jakoś nie udało mi się opanować. Skoro chcą ze mną rozmawiać, to znaczy, że moje CV i Covering Letter im się spodobały. Czyli jest szansa, że i ja się spodobam. Rozmowa trwała trochę ponad 18 minut. Jak tylko się rozłączyłam pomyślałam sobie: "nigdy więcej", a potem stwierdziłam, że wiem co mogłabym jeszcze poprawić i że chciałabym jeszcze raz. Zupełnie jak Triathlonik.

piątek, 30 maja 2014

pozaliczane + deszcz

Udało się. Drugi rok prawa zakończony. Działo się raczej mało. Salzburg miastem spokojnym (ciśnie się na usta: nudnym). I deszczowym. Już parę razy nadchodziły dni, kiedy to człowiek wychodził na dwór w krótkich spodenkach, zastanawiając się, po co właściwie wziął bluzę. Było tak pięknie. Ale zaraz potem nadchodzi pora deszczowa. I jest to pora deszczowa rodem z ForestaGumpa. Na niebo zachodzi powłoka czegoś, co już nawet nie przypomina chmur, i pada. Pada. Pada. Leje. Pada. Przez pięć do dziesięciu dni. I to czasami tak nachrzania deszczem, że zastanawiasz się czy to aby przypadkiem nie apokalipsa. Kara spada na Aryjczyków, nie mają prawa się opalić. Pada. Bez przerwy. BEZ PRZERWY. Zapominasz jak wyglądało słońce. Ba. Jak wyglądało niebo bez tej powłoki.

Na szczęście udało mi się pójść na kilka spacerów w słoneczne dni.
W deszczowe za to coraz lepiej operuję parasolką.



Tak, moi drodzy, to zimowa kurtka.

wtorek, 13 maja 2014

zmierzając do końca semstru

Dni mijają, egzaminy się zbliżają. Jestem studentką pilną i udało mi się załatwić wcześniejsze terminy egzaminów. Jak wszystko wyjdzie, to za tydzień będę się już pakować do domu.
Trochę dobrze, trochę szkoda.

Ostatnio lubię Salzburg. Jak tylko zarzuciłam imprezowanie (ho ho jakby było tego dużo) i skupiłam się na treningu i nauce, okazało się, że to dobre miejsce do życia. Na basen mam blisko, na rower nie muszę przebijać się przez miasto, a i trasy zacne, na bieganie też wiele do wyboru. Wstaję każdego ranka i jedyne, o co mogę prosić, to o dobrą pogodę. Ostatnio moje prośby nie zostają wysłuchane.

Gdyby się jeszcze uprzeć, to można ponarzekać na turystów. Bo pełno ich wszędzie i idą zajmując całe chodniki, stają w najmniej oczekiwanych miejscach, rozglądają się, a Ty nie możesz przejść. Można także ponarzekać na starych Austriaków, którzy myślą, że wszystko im wolno, bo są starzy. To naprawdę nie powinien być argument w tym kraju, gdzie 70% społeczeństwa to ludzie starzy, 10% turyści, 5% Rumuni/Cyganie. A tu: "Mogę sobie stać na środku rowerowej, bo jestem stara." i weź znajdź człowieku kontrargument. No ale wróćmy jeszcze do Rumunów/Cyganów, których nie wiem jak nazwać, żeby było poprawnie politycznie. Znaczna większość jest chyba jednak Rumunami. Wiem, bo moja koleżanka z Rumuni zawsze się oburzała jak słyszała, że mówią w jej języku. Chociaż może to Cyganie, tylko że z Rumuni? Nieważne. Skupmy się lepiej na strategii tego biznesu. Pytanie, które mnie nurtuje to: Czy oni wypowiadają przypadkowe wyrazy po niemiecku w kolejności również przypadkowej, gdyż jest to język ciężki i po tylu latach nie dało się nauczyć kiedy 'bitte' a kiedy 'danke', czy może jest to część jakiegoś wielkiego planu zarobku? Nie znam jeszcze odpowiedzi. Na razie jestem w trakcie prowadzenia badań. Jadąc na basen mijam co najmniej trzech, może kiedyś mnie oświeci.

No ale to takie narzekania typowego Polaczka, bo jest tu przecież pięknie. A i nie wszędzie ludzie mówią ci "Szczęść Boże" przy każdej możliwej okazji. Życie jest połączeniem życia w mieście (mimo wszystko jest trochę atrakcji) i życia na wsi (dwie przecznice od nas ktoś ma krowy, świnie i (!) flamingi). Wstajemy rano, nikomu się nie spieszy, no i ten splendor, który spada na Ciebie gdy mówisz "Mieszkam w Salzburgu" lub "Wybiegania robię na Hellbrunn, bo jeziorko na Leopoldskron już trochę mi się nudzi".



poniedziałek, 28 kwietnia 2014

kwitnie na żółto

EuroTrip oficjalnie wznowiony. Trasa: Gdańsk-Warszawa-Wiedeń-Salzburg. Przewoźnik: PolskiBus, Westbahn. Po zakupieniu gazet, jedzenia, zapakowaniu książek, laptopka, telefonu i dmuchanej poduszki pod szyjkę uważam się za gotową na te kilka(naście) godzin do spędzenia siedząc. Pierwsze pół godziny już za mną.

Najważniejszą rzeczą było znalezienie dobrego miejsca z autobusie. Ludzi mało, ale i tak kolejka do drzwi ustawiła się ciasno. Najprzyjemniejsi są oczywiście Ci, którzy myślą że stając bliżej osoby stojącej przed nimi, kolejka idzie szybciej. Punkty premium za otarcie się brzuchem tudzież piersią o plecy osoby z przodu, lub posapywanie w kark. Tak więc wsiadłam ostatnia, zajęłam miejsce nr 1, ale niczym w scenie z Dnia Świra przesiadłam się, gdyż primo: dwie dziewoje (jedna z najgłupszym i najbrzydszym tatuażem jaki w życiu widziałam) gadały gadały gadały, secundo: dziwnie pachniało potem, wtedy jeszcze niedrażniąco, ale podróż jeszcze długa, a po co ryzykować. Miejsce wybrane za podejściem nr 2 - zacne.

Ktoś co chwilę cyka zdjęcia pól z kwitnącym rzepakiem. Słyszę. Trzeba przyznać, że Pomorze o tej porze roku (jak z resztą i o każdej innej) wygląda wyjątkowo pięknie. Aż się nie chce wyjeżdżać. Stare wiejskie domy, trochę wiatraków, drzewa, krzaki, o teraz krowy nawet, a teraz jakiś bajzel-złomownia-czycoś, i znowu krowy.

Wracając do tego, co było za mojego pobytu w domu, to zdecydowanie YoungDigitalPlanet Aquathlon Rumia. Juz IV edycja. Tak ten czas leci. Najbardziej cieszę się z czasu na 1000m - 12.50. Z biegania się nie cieszę. Bywa. W sumie w kategorii generalnej zajęłam II miejsce, wygrała Gosia Szczerbińska.


Powyżej zdjęcie z Aquathlonu. Zdjęcia pól rzepakowych proszę sobie wygooglować.

środa, 23 kwietnia 2014

Wiedeń + Wielkanoc

Czas ucieka, koniec semestru się zbliża. W związku z tym zaczynam szukać informacji w internecie na temat 'jak wydrukować slajdy z OpenOffice' oraz przeglądam stare gazety typu Elle, Glamour, Cosmo, aby psychicznie przygotować się na nadchodzącą naukę. Nie to, żeby było jej jakoś dużo, w końcu jestem wesołym Erazmusem, mam czterodniowy weekend i prawdopodobnie prawie wszystkie egzaminy w formie prezentacji, ale tu chodzi o zasady! Zdobywanie wiedzy, hip hip hurra.

Finał Vis Moot'u we Wiedniu zaliczam do grona najbardziej wartościowych doświadczeń do mojego CV. Miasto piękne, duże, ciekawe. Komunikacja miejska (metro, tramwaje) niewiarygodna. Zawsze na czas, zawsze zsynchronizowana w razie przesiadki. Po powrocie do Gdańska i poczekaniu swoich 20 minut na Pociąg SKM, zwany potocznie Kolejką, naprawdę czuć różnicę. Poznałam kilka interesujących osób z różnych krajów, pojadłam, pozwiedzałam, trochę pobiegałam nad rzeką. Było dużo śmiechu i żarcioszków o CISG, 'my client's submission is...' i 'honourable tribunal, if i may draw your attention to page...', które rozumieliśmy tylko my. Dziwnie czuję się z faktem, że to już koniec. Może za rok znowu spróbujemy? Tym razem w TeamAber?








Powrót do domu jak zwykle przespałam w autobusie. Cud, że mnie jeszcze nie okradli. Wsiadam, rozstawiam laptopka, staram się obejrzeć jakiś film i...

Rem.

Potem jak się budzę (na chwilkę), muszę wszystko zbierać z podłogi.

Święta Wielkanocne w domu, jak zwykle cudowne. Jedzenie, spanie, trenowanie, czytanie. Obecnie czytam 'Lalę' Jacka Dehnela. Jak wszystkie jego książki - świetna. Serdecznie polecam, Zuzanna Ratkowska.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Praga

Westbahn sunie po szynach, w ogóle nie czuję się jakbym była w pociągu. Żadnego miarowego "tu tut, tu tut". Warunki zacne. Za te pieniądze, chociaż coś. Nasz pre-moot No. 2 poszedł nam bardzo dobrze, zajęłyśmy 8 miejsce, więc może uczelnia odda nam za te wydatki ;)

Praga miastem pięknym. Pełnym życia, skomplikowanym, dużym, trochę bałaganiarskim. Pełno tu wszystkiego. W trzy osoby taniej jest przemieszczać się taxą niż publicznym transportem, co niestety odkryłyśmy dopiero drugiego dnia. Piwo pycha, knedliczki też niczego sobie. Dobra zabawa i coś ciekawego do obejrzenia czai się za każdym rogiem.

Na pre-moocie atmosfera dużo bardziej rozluźniona niż w Dusseldorfie. Zasuwałyśmy z płaskimi butami w torebkach, w każdej wolnej chwili próbując wymknąć się z wydziału i zobaczyć trochę miasta. Znowu trochę darmowego jedzonka, a ceny picia znośne. Bez naszych dwóch trenerek czułyśmy się dużo swobodniej, i no cóż... było fajnie.







W czasie naszego pobytu w Pradze odbywał się tam też półmaraton. Dziwnie było obserwować tych wszystkich ludzi przed budynkiem wydziału prawa, którzy przygotowywali się do startu, a potem przebierali po. Przyglądać się im w galowych ciuszkach. Być wśród nich, ale gdzieś dalej, poza akceptacją krótkich szortów i zapachu zmęczenia. Aż chciałam krzyczeć: "Ej, ja jestem od was! Tylko przebrałam się dzisiaj i nie wyglądam."




poniedziałek, 24 marca 2014

dusseldorf

Czasami naprawdę nie lubię mieć racji. Miesiąc temu głosiłam wszem i wobec, że skoro zima jest taka ładna i ciepła, to na bank zasypie nas w marcu. Marzec upływał i nie zanosiło się na ochłodzenie, a tu nagle budzimy się dzisiaj rano...
"Błagam, powiedz, że to się nie dzieje. To jeszcze sen?" - Niestety nie, za oknem śnieg. Na szczęście już topnieje.

W tym poście chciałam opisać szczęście triathlonisty gdy nadchodzi wiosna i zaczyna się biegać i jeździć w krótkich spodenkach. Niby taka mała różnica, a cieszy jak czekolada. Szczególnie, że wszyscy wrzucają na fejsika swoje zdjęcia z ciepłych krajów jak to dzielnie trenują. A ja tu trenuję w mieście Mozarta, gdzie spadł właśnie śnieg, bo zachciało mi się poprawnikować.

No właśnie. Wracając do wyjazdu do Dusseldorfu. Wierzyć mi się nie chce, że nie chciało mi się tam lecieć. Było naprawdę super. Pierwszego wieczoru bankiet, drugiego nieformalny wieczór w piwiarni, trzeciego bankiecik na zakończenie. Jedzenie i picie za darmoszkę, więc jak pewnie się domyślacie, od dzisiaj się odchudzam, bo poszalałam. (Szczególnie że za dwa tygodnie jedziemy na kolejny pre-moot do Pragi.)

Ach tak... Prawnikowanie. Też było całkiem spoko. Na początku bardzo się denerwowałam, ale już drugi był znacznie spokojniejszy. W pierwszym trafił nam się bardzo miły trybunał, w drugim postanowili, że dadzą nam lekcję, coby nas lepiej przygotować na Wiedeń. Wszystkie rozprawy na wysokich, przeszklonych piętrach firm prawniczych Dusseldorfu z poczęstunkiem i recepcjonistkami proszącymi Cię o płaszcz. Zebrałyśmy trochę pochwał, trochę krytyki, dużo doświadczenia. Niektórzy ludzie bardzo sympatyczni, gotowi podzielić się swoimi pomysłami, porozmawiać. Inni jakby połknęli kij. No ale co zrobić ;)

Może i nie wygrałyśmy tej rundy (dogrywka w Pradze, szykujcie się już teraz wiemy w czym to się je!), ale na pewno wyglądałyśmy najlepiej ze wszystkich.

Pleading w Noerr

rozpoczęcie

w strojach nieformalnych też nam do twarzy :)

piątek, 14 marca 2014

next

Kolejny tydzień za nami. Kolejna próba przemowy przed trybunałem poszła mi dużo lepiej, więc już się aż tak nie stresuję. Może dopiero zacznę... Za tydzień lecimy do Dusseldorfu zmierzyć się z tamtejszą drużyną. Huhu. Wydawać by się mogło, że po tylu startach w wysokiej rangi imprezach sportowych powinnam sobie znakomicie radzić ze stresem. A tu psikus. To jakby zupełnie inny rodzaj stresu. W sporcie sprawa jest prosta: denerwujesz się, pojawia się adrenalina, potem wysiłek fizyczny, pływanie/jazda na rowerze/ bieganie jako naturalna, choć trochę zmodyfikowana, odpowiedź na zagrożenie. Ucieczka albo walka. Tutaj z kolei, zmagam się z wysiłkiem czysto akademickim, jeśli w ogóle mogę użyć takiego sformułowania. Nie mogę uciec, nie mogę walczyć. Muszę myśleć i mówić. A nie jest to już aż tak bezwarunkowy odruch.

Ostatnie dni to pasmo pięknej pogody. Każdy dzień to przyjemność. Nawet lubię moje wykłady. Jeden, szczególnie nudny, przeobraził się ostatnio w gorączkową debatę. Poszło oczywiście o Ukrainę. Jako że na zajęciach mamy przedstawicieli z prawie każdego kraju Europy i nie tylko, zostało nam przydzielone zadanie żeby zdecydować czy Ukraina powinna starać się o sojusz z Rosją czy o przystąpienie do Unii Europejskiej. Dla niezorientowanych w sytuacji politycznej, dodam że na chwilę obecną, rosyjskie wojska okupują Krym, który jest (był?) ziemią Ukrainy.

Moja grupa składała się z trzech Polaków, jednego Czecha i jednej Turczynki, ale to my (Polacy) przejęliśmy inicjatywę decyzji. Postawiliśmy oczywiście na próbę wstąpienia Ukrainy w struktury UE. Prawda była taka, że spodziewaliśmy się, że każda grupa dojdzie do tego wniosku, co my. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wszystkie inne grupy stwierdziły, że Ukraina powinna poczekać i zobaczyć co będzie dla niej lepsze. Bo sytuacja nie jest jasna. Jedna z grup zaproponowała nawet poczekanie trzech (!) miesięcy.

I oto panie i panowie przekrój obrazu Europy w jednej małej sali wykładowej.
Czekajmy, nie mieszajmy się.

Sprawa by przeminęła z wiatrem, gdyby nie niezwykle nieudany komentarz wykładowcy, że nie dziwi się, że Polacy są właśnie takiego, a nie innego zdania, bo jesteśmy emocjonalnie zaangażowani w sprawę przez nasze relacje z np. Lwowem, który był kiedyś polskim miastem. No i zaczęło się. Najpierw trzeba było wytłumaczyć, że przecież nie chcemy tego Lwowa dla siebie. Był Polski, jest Ukrainy, koniec. Potem próbowaliśmy przytoczyć po raz kolejny argumenty: Rosja łamie prawa człowieka, używa siły, okupuje tereny Ukrainy (no tu już raczej możemy pogodzić się z utratą Krymu na rzecz Rosji), mobilizuje wojsko przy granicach. Jak można czekać lub układać z krajem, który zachowuje się w ten sposób?

...I w tym oto momencie ujawniła się Rosjanka z pierwszej ławki: Rosja nie łamie praw człowieka. Interweniowaliśmy na Krymie, bo tam są nasi ludzie.

CO TO JEST W OGÓLE ZA ARGUMENT?! Tym sposobem Polska mogłaby wkroczyć z wojskiem do Lwowa, a idąc tym tokiem myślenia trochę dalej, mamy prawo okupować Londyn i Chicago.

Kolejna próba rozładowania atmosfery przez wykładowcę. Znów nieudana. "Polska miała też problem z Rosją w przeszłości. Posiedzenie Okrągłego Stołu powinno służyć Ukrainie za wzór. (no próbował, co mogę powiedzieć) Zaraz po wojnie też... Dwa rządy Polski - jeden z Londynu, drugi z Moskwy - spotkały się żeby zdecydować czy Polska ma się zwrócić ku zachodowi czy wschodowi.

No i otworzył puszkę Pandory. Kolega trzasnął pięścią w stół i zaklął pod nosem. W tym czasie zgłosiła się Koleżanka i łamiącym głosem starała się wyjaśnić, że ona zna inne fakty, że przecież ludzie, którzy walczyli o niepodległość naszego kraju, po wojnie zostali zamordowani, niesłusznie osądzani lub po prostu znikali. Gdy głos jej się załamał zainterweniował kolega (Który wcześniej bardzo nie chciał zabierać głosu.): Jaki polski rząd z Moskwy? Był jeden Polski rząd - ten z Londynu - i ludzie wysłani przez Stalina.

Rosjanka powiedziała, że ją w szkole uczyli inaczej.

Panie i panowie. Czy jest gdzieś nadzieja? Ludzie chcą żyć w pokoju. Ale czy nie da żyć się w pokoju i w PRAWDZIE równocześnie? Czy sprzedamy (tym razem my, bo i Polska przyczyni się do tego jako członek UE) tę biedną Ukrainę tak, jak sami kiedyś zostaliśmy sprzedani przez Zachód?

Albo może i sprzedajmy ją dla własnego świętego spokoju. Ale przyznajmy się do tego! I nie wmawiajmy im potem że sami tego chcieli. No i nie przekonujmy potem siebie samych, że tak było na prawdę.

piątek, 7 marca 2014

ciężki tydzień

Zachwycał się Salzburgiem ten, kto nie był w Aberystwyth. Jak to powiedziała kiedyś pewna sławna persona.

Osiwieję w tym mieście. Vis Moot, którym się tak zachwycałam w poprzednim poście wpędzi mnie do grobu przed pięćdziesiątką. Po ostatniej "próbie" właściwie generalnej, przed dwoma wykładowcami i jednym prawnikiem, których wcześniej nie znaliśmy, jako trybunałem; przed kamerą, cobyśmy mogli sobie wszystko potem przeanalizować, prawie osiwiałam. Nie wiem, co było gorsze. Stres podczas rozprawy (która przecież nawet nie była prawdziwa, o zgrozo!) czy potem oglądanie siebie na komputerze, jak się zająkuję, jak nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, jak siedzę i modlę się, żeby to wszystko się już skończyło. STRASZNE! Czasami to wszystko mnie przerasta. Muszę się przestać tym wszystkim tak przejmować, bo padnę na zawał. Poszło mi trochę gorzej od wszystkich, co ugodziło w moje ambicje i mam zamiar się za siebie zabrać. Nie było jakoś super źle, ale było średnio, a musi byś baaaardzo dobrze.

Przynajmniej wyglądałam dobrze ;)

Los Prawnikos

Dodatkowo wojna Polska-Austria trwa. Nasze nadzorujące wymyślają coraz to nowsze prace dla mnie i mojej koleżanki jako karę za to, że ferie zimowe spędziłyśmy w domu, a nie w ich biurze przygotowując się do pre-moot'ów. Super.

Odreagowanie nadeszło dzisiaj, gdy pojechałam na narty. Pogoda była piękna. Niestety ludzi też sporo, ale dało się przeżyć. Kupienie biletu na cały sezon było jedną z najlepszych decyzji, jakie tu podjęłam. Nigdy się nigdzie nie spieszymy. Nie denerwujemy się, że są kolejki i zamiast jeździć - stoimy. Robimy sobie przerwę kiedy nam się podoba i tak długą, jaką chcemy. Jeśli nie najeździmy się dziś, zawsze można przyjechać jutro. Życie jest piękne. Tak sobie pomyślałam, ze nawet jeśli mi się nie uda być super prawnikiem z grubym portfelem i wakacjami na Karaibach, to co? Zaczepię się gdziekolwiek, w jakiejś korpo w Londynie na przykład. Będę powoli piąć się w górę, przyjmując większą odpowiedzialność wtedy, kiedy będę na nią gotowa.

Śnieg i Słońce


Albo... Może bogato wyjdę za mąż. To jest plan! Portfel pozostanie gruby, stresu brak. Tylko chyba jak już znajdę drugą osobę, z którą będę w stanie wytrzymać, a on będzie w stanie wytrzymać ze mną, pytanie o wysokość pensji wydaje się trochę ryzykowne. Biorę bez pytania. Byle nie Austriaka. Lubię ten kraj, nic do niego nie mam, ale skończę Erazmusa, wracam do Polski, potem do Wielkiej Brytanii i już nie wracam. Nie, nie, nie. Nie dla mnie to i koniec. Może kiedyś poszukam szczęścia w Hiszpanii, Francji, we Włoszech, w Norwegii. Ale tu już nie wracam. Z całym szacunkiem dla wszystkich miłych chwil, ale Nie, nie, nie.

piątek, 28 lutego 2014

come back

Kolejną podróż wesołym autobusem Eurolines zaliczam do udanych. Gdy nadszedł czas, bardzo nie chciałam wracać do Salzburga ale 20 godzin w autobusie zostało osłodzone rozmowami starszych pań o pracy za granicą, problemach dzieci pożenionych z obcokrajowcami, dzieciach dzieci, które nie potrafią mówić po polsku. Co się dzieje z tym krajem? Dlaczego wyjeżdżamy? Nie jest łatwo, ale jednak Polska to nasz dom, nasi ludzie, należymy do tego świata i on należy do nas. Czasem ludzie mówią mi, że podziwiają moją odwagę, że nie bałam się wyjechać. Czy to aby na pewno była odwaga? A może wręcz odwrotnie. Może tak naprawdę bałam się, że w Polsce nie dam rady?

Ostatnie dni spędzałam głównie na spotkaniach z przyjaciółmi, czytaniu książek, które nie mają nic wspólnego ze studiami, trenowaniu i oglądaniu telewizji śniadaniowej (oczywiście już po basenie) przy kawie i drożdżówce. Jak mało potrzeba ludziom do szczęścia. Po powrocie życie na wyższych obrotach. Przez Vis Moot zawsze mam coś do zrobienia. A to dopracować przemowę, a to napisać skrót argumentów jednej z drużyn z którą będziemy rywalizować (w kwietniu we Wiedniu został nam przydzielony między innymi Yale!!!). Powoli wszystko przybiera całkiem pożądany kształt i powiem szczerze, wydaje mi się, że jesteśmy całkiem nieźli.


Embracing synergy today, enlightens your path to success tomorrow!


https://www.facebook.com/VisMootUniversityOfSalzburgTeam - zapraszam do polubienia nas na FB!



Nasz Team

Nadszedł również czas na naukę niemieckiego i ogarnięcie świata biznesu, który w przyszłości mam zamiar podbić. I świata polityki, który wypada znać, a mam takie braki w wiedzy, że to cud, że jeszcze to nie wypłynęło. Przytargałam więc książki i zakupiłam The Economist za pieniądze na piwo i Cosmopolitan. Oby ta inwestycja zmobilizowała mnie do czytania. Trzymajcie kciuki.

wtorek, 18 lutego 2014

Ferie

Po Świętach Bożego Narodzenia wróciłam do Salzburga by zafiniszować i ukończyć semestr. Cały czas powtarzałam sobie, że wystarczy tylko przeżyć ten miesiąc (styczeń) i potem cały luty będzie spokojny i - co najważniejsze - znowu z domu. Nie spodziewałam się, że po raz pierwszy szczerze spodoba mi się w Salzburgu. Stało się tak za sprawą nart i przeprowadzki do akademika. Mój akademik jest jak hotel... Pewnie dlatego, że to jest hotel, tyle że w wakacje. Mam olbrzymi pokój, który będę dzielić z koleżanką (hihi Agnieszka, szykuj się), kuchnia jest nowiutka i w pełni wyposażona. W końcu jak chcę z kimś porozmawiać, albo chociaż posiedzieć, mogę wejść po schodach, zapukać do chłopaków i już. No i mamy bar w piwnicy. Tak więc, w semestrze letnim żaden pub sobie na mnie nie zarobi. W dodatku wraz z nowym rokiem zabrałam się za trenowanie. Z pewnymi pasjami po prostu nie da się skończyć. Dorosły świat stara się mnie przejąć w każdej sekundzie, ale opieram się rękami i nogami.



Narty stały się miłą odskocznią od treningów i nauki do egzaminów. No dobrze... od treningów. Bo nauki, jako wesoły erazmusik, miałam na prawdę niewiele. Po sesji trochę poświętowaliśmy i pierwszy raz nie spieszyło mi się, żeby wracać do domu. Szczególnie, że czekała mnie 20 godzinna podróż autobusem w ramach oszczędności. Przed podróżą plan był prosty. Nie wyspać się przez dwie noce, zmęczyć się na bieganiu (w dniu wyjazdu przebiegłam 21km na wybieganiu!), wsiąść do autobusu i przekimać ile tylko się da. Udało się. Spałam co najmniej 15 godzin.

Po powrocie wystartowałam w Biegu Urodzinowym Gdynii. Tego dnia miałam zrobić swój pierwszy zakres w tym roku, ale jako że alejki nadmorskie były oblodzone, a trasa biegu przygotowana, postanowiliśmy (postanowiłam z Tatą, który niestety nie wyraził chęci pobiegnięcia razem ze mną) że pobiegnę ze wszystkimi. Bieg w grupie to zupełnie inna bajka. Od początku wiedzieliśmy, że nie pobiegnę zakresu, tylko dam z siebie znacznie więcej. Ukończyłam z nieoficjalnym czasem 40.29, z którego bardzo się cieszę i który zapowiada dobry początek sezonu. Mam nadzieję, że podbuduje mnie to do dalszego treningu, bo do lata jeszcze daleko.