niedziela, 11 listopada 2012

rower



Jak długo już tu jestem...
I z każdym dniem jest mi coraz lepiej.

Przede wszystkim ludzie: zawsze mili i zawsze pomocni. Choć na początku tak strasznie brakowało mi moich przyjaciół z Polski, to jednak tutaj też jak na razie mam duże szczęście i jest się do kogo odezwać zarówno po polsku, jak i po angielsku.


Umiejętności kucharskie rozwijają się powoli, ale systematycznie. Nie mają innego wyjścia. Świadomość oderwania od mamusi nadal trochę przeraża. Szczególnie dlatego, że jeśli sobie nie kupię, to nie będę mieć, jeśli sobie nie przygotuję – nie zjem, jeśli sobie nie wypiorę – nie ubiorę (albo ubiorę brudne), jeśli sobie nie posprzątam – będzie brudno. Szkoda tylko, że jeśli chodzi o kuchnię i łazienkę, to ‘brudno’ przeszkadza tylko mi, a inni zdają się go nie zauważać...

Wykłady są spoko, przedmioty bardzo ciekawe, zawsze jest coś do zrobienia, do przeczytania. Nie mam porównania do polskich uczelni, ale tu jest naprawdę dobrze. Atmosfera bardzo luźna, nikomu nie zależy na zestresowaniu Cię tonami materiałów i zajęć, dużo trzeba robić samemu, ale w razie jakichkolwiek problemów lub pytań, można śmiało zwrócić się do wykładowcy, który zawsze poświęci Ci chwilę. Obym tylko zdała egzaminy...

Pogodą nas straszyli, ale jak na razie jest ciepło, pada tylko czasem, słońce świeci dość często i raczej nie wrócę z depresją. No i można jeździć na rowerze! Gdyby nie te podjazdy... Już na pierwszym rozjeździe tutaj trafił mi się chyba najgorszy z możliwych. Stromy jak ten pod Bornit w Szklarskiej, albo może bardziej, dość długi, ale co najgorsze – skonstruowany w ten sposób, że przed każdym zakrętem myślałam, że już zaraz koniec i zawsze wyprowadzano mnie z tego błędu.

Już prawie podjechałam, wyobrażając sobie jak w glorii sławy i majestatu napiszę tutaj, jaka to jestem silna i dzielna...

Zostało mi 10 metrów, tym razem na pewno do końca...

I... nie dałam rady! Dysząc jak lokomotywa musiałam podchodzić te nieszczęsne 10 metrów z głową na wysokości kierownicy... W cieniu porażki.

Jak na razie nie zmierzyłam się z tym podjazdem po raz drugi, wybieram trasy, aby tylko się na niego nie natknąć (na szczęście jest w czym wybierać), ale czas ponownego wyzwania zbliża się nieubłaganie.

  
Warto jeszcze wspomnieć o mojej drużynie. Właściwie to o moich drużynach, bo należę do pływackiej&waterpolo i triathlonowej, ale prawie wszyscy z triathlonowej należą do pływackiej, a więc tworzymy jedną, wielką, zwartą grupę, tak że w całym Aber drugiej takiej nie znajdziecie. Mamy u siebie wszelkie możliwe poziomy zaawansowania, od uczących się pływać, do byłych zawodowych pływaków, pragnących przypomnieć sobie, od czasu do czasu, chwile minionej chwały. Na moim torze, przy ścianie po prawej, pływa się w odwrotną stronę, szaleństwo, ale już się przyzwyczaiłam. Próbowałam też swoich sił w waterpolo, ale skończyło się na ugaszonych ambicjach i wybitym palcu.


Pozbawiając niektórych złudzeń, że tylko się uczę i trenuję, przyznam się, że raz na jakiś czas wychodzimy sobie gdzieś wieczorem. Co uważam za zbawienne dla mojej kariery sportowej: alkohol jest tu tak drogi, że zwyczajnie mnie na niego nie stać, albo raczej wolę przeznaczyć te pieniądze na czekoladę, poza tym tutaj trzeźwi ludzie robią najbardziej szalone rzeczy. Czy może być coś lepszego niż bieganie po ulicach będąc smerfem, razem z resztą swojej wioski, mijając, między innymi, chłopaków przebranych za dziewczyny (do tego stopnia, że czasem można się szczerze pomylić) i lud Na'vi?


Żeby nie było tak kolorowo, to jeden z moich współlokatorów głośno gada cały czas na Skypie i nie cierpię jego śmiechu, a przez papierowe ściany wszystko słychać.
Czyszczenie roweru to tutaj syzyfowa praca.
No i czasami zwyczajnie tęsknię za domem, jak na razie za sobą mam dwa poważniejsze kryzysy, ale oba w pierwszych tygodniach, więc mam nadzieję, że skończyły się na dobre.

Oprócz tego nie mam na co narzekać i nie żałuję.