piątek, 24 sierpnia 2012

werter


Utknęłam na południu, w trakcie rodzinnego wyjazdu w Bieszczady. Opublikuję ten post jak tylko złapię gdzieś Internet. Mam nadzieję, że nastąpi to już wkrótce... Błagam!

A więc...
Nie zaczyna się zdania od ‘a więc’!

Byliśmy w Sandomierzu, gdzie uparcie szukaliśmy jakichkolwiek śladów obecności ojca Mateusza, a znaleźliśmy zbłąkanego templariusza. Mistrzostwa Polski w Aquathlonie w Gdyni za mną. Po obozie w Szklarskiej było to nie lada wyzwaniem. Bo nie było sił. Kiedyż skończy się to fatum? Fale trochę nami potrzęsły, ale na biegu miałam wyjątkowe szczęście ;) i udało mi się wygrać w juniorkach, a Mateusz Rak z mojego klubu wygrał klasyfikację młodzieżowców. Drużynowo też wygraliśmy. UKS Tri-Saucony Rumia!


Potem było Górzno. Po kolejnym już obozie w Rumi wyruszyliśmy na... (chwilę, muszę sprawdzić w Google) ...południe i trochę-wschód na Mistrzostwa Polski na dystansie olimpijskim. Trochę przyjdzie mi jeszcze pocierpieć zanim przyzwyczaję się do dystansu, który tyle trwa. Już nie ważne zmęczenie, ale ileż można?! Ponownie udało mi się wygrać w juniorkach (klasyfikacja Pucharu Polski), a w klasyfikacji generalnej byłam 8. Ponowne gratulacje dla Raka, który tym razem w kategorii młodzieżowców (Mistrzostwa Polski) był drugi i Sylwka, który wygrał w Open. Piękny koniec sezonu.

No właśnie. Koniec sezonu. W tym momencie jakby zostajemy wyrzuceni gdzieś w polu na pastwę losu, bez żadnego startu, do którego można by było się przygotowywać, bez żadnego obozu, na który można by było czekać. Z tego powodu ogarnął mnie jeden wielki weltschmerz. Co teraz? Można by poimprezować, ale czysto hipotetycznie wyobraźmy sobie, że budzę się rano na plaży i widzę ludzi robiących poranne bieganie. W tym momencie żal ściska mi serce i zastanawiam się co mi właściwie przyszło do głowy. Potem myślę sobie, że jednak jestem trochę spaczona przez ten sport. Ale trzeba z tym żyć. Tylko, że jeszcze przez pół dnia będę żywym trupem i dopiero pod wieczór uda mi się zrobić pierwsze rozbieganie.
Cóż to by było za marnotrawstwo.
Tak więc staram się trenować mimo wszystko, przygotowując się chociaż do biegu Westerplatte.

Z ciekawostek krajoznawczych: w Sandomierzu mają piękny basen, w dodatku całkiem tani, ale miejsce do biegania jest to raczej słabe. Wybiegając z miasta wbiega się w śmieci. W Przemyślu basen trochę droższy i gorszy – wymaga umiejętności robienia ściśniętych nawrotów, bo po płytkiej stronie woda ma zaledwie 90cm głębokości – ale za to byłby idealny do treningu przed aquathlonem w Gdyni, gdyż posiada tylko jedną linę przez środek i wysokie brzegi, tak więc fale grasują jak szalone. Pobiegać można wzdłuż Sanu, w górę miasta lub po stadionie, tak więc do wyboru do koloru.


A tymczasem pozdrowienia z Bieszczad. W końcu tu dotarliśmy i jak na razie zieleń chce nas pożreć żywcem.

piątek, 10 sierpnia 2012

boso


Dwie małe kropeczki suną po szlaku na Małołączniak, szykuje się nowy rekord trasy. Niestety w pewnym momencie tłustsza kropka odpada i tata-kropka musi na nią chwile poczekać na szczycie. Po chwili obie zbiegają, bo goni ich burza. Tłustsza kropka jeszcze nie wie jaką cenę przyjdzie jej zapłacić za tę wyprawę. Od tamtej chwili każde schody staną się przepełnionym bólem wyzwaniem. A to był dopiero drugi dzień.

Pozdrowienia dla dziewczyn ze Startu Elbląg. Piłka Ręczna rządzi w górach!


 To by było na tyle, jeśli chodzi o relację z „urlopu” w Zakopanem. Zdążyłam tylko na chwilę przyjechać do domu i poobijać się trochę na plaży (i tak nie mogłam się ruszać na treningach), a potem do Szklarskiej. Przez Sławę.

 

Są takie miejsca, które zawsze pozostaną w naszych sercach jako wspomnienie czegoś wspaniałego. A Sława to OOMy 2010. 
To były czasy...







Tym razem udało mi się wywalczyć 4. miejsce Open i 2. w kategorii. Zaraz (takie dłuższe zaaaaaaraz) za Agnieszką Cieślak, Pauliną Kotficą i Marią Pytel. Tak więc czwarte, ale nie byle jakie. Trasa biegowa nie należała do najlżejszych, a moje przygotowania do tego startu do najlepszych tak więc powodów do radości było co niemiara.


Koniec wygłupów. Wróćmy do Szklarskiej.

Kurcze-ę.

Podobno dla niektórych podjazdy otaczające zewsząd hotel Bornit – miejsce docelowe (i niestety odcelowe)  każdego treningu - to nic. Niestety nie dla mnie. Człowiek chce sobie pojechać rozjazd, a tu na koniec zawsze podjazd, którego moje nadmorskie, płaskolubne przyzwyczajenia nie mogą przecierpieć. Za to na początku rozpędzasz się do 50km/h praktycznie bez pedałowania.

Ale to nic. Bo liczy się dobry bic.

Och... Zbliża się upadek.

Trzymajcie się.