sobota, 23 listopada 2013

raz się dzieje, raz się nie dzieje

W Salzburgu nastrój świąteczny pełną parą. Od przedwczoraj na ulicach sprzedają grzane wino, grube swetry, wszelkiego rodzaju słodkości. Aby się opanować i nie wydać wszystkich pieniędzy w magicznych zielonych budkach, upiekłam własne babeczki. Opierałam się na przepisie z bloga Kasi Tusk (http://www.makelifeeasier.pl/gotowanie/czekoladowe-babeczki-z-polewa-karmelowa), ale oczywiście nie miałam w domu wszystkich składników, więc zamiast kwaśnej śmietany dodałam jogurt naturalny 0,5%, a zamiast kawałków czekolady, brzoskwinie z puszki. Tym razem też nie odmierzałam składników zbyt dokładnie, postanowiłam na spontaniczność. Wyszły przepyszne.




Kto by pomyślał, że tak spodoba mi się pieczenie. No dobra... jakby ktoś upiekł je za mnie byłabym jeszcze szczęśliwsza, ale tak przynajmniej mogłam sobie podjeść trochę surowego ciasta z brzoskwiniami.
Poza tym, jak piekę sama, to wtedy zamiast zjeść jak najwięcej, staram się dać wszystkim spróbować, żeby wyrazili swoją opinię (albo, co jest bardziej pożądane, podziw) i nie zjadam aż tyle jak są już gotowe ;)

Za oknem deszcz, a ja uczę się niemieckiego. Kiedy w końcu spadnie śnieg?
Jeszcze tylko ostatnia babeczka na smutki i zaczynam się odchudzać...

sobota, 16 listopada 2013

Babeczki, filozofowanko, wycieczka

Mój ambitny plan pieczenia babeczek w każdą niedzielę skończył się na jednej próbie. Nie były złe. Zrobiłyśmy też naleśnikowe ciasto - PYCHA.





Potem przestałam martwić się wypiekami, bo w Salzburgu w końcu zaczęło się coś dziać. W sumie to działo się zawsze. Jednakże dopiero ostatnio grono moich przyjaciół zacieśniło się i wzmocniło, więc wiedziałam już z kim w końcu chcę spędzać czas.

W Aber starałam się mieć przyjaciół Brytyjczyków i Polaków po równo i miało to swoje zalety.

Anglicy wiedzą co i jak w swoim kraju, więc byłam zawsze dobrze poinformowana o wszystkich wydarzeniach i wycieczkach. Poznałam jak się bawią ludzie na wyspie, dołączyłam do klubów sportowych i byłam częścią ekipy. Jedyną lub jedną z nielicznych przedstawicielek krajów obcych, bo jak się okazało, oni też lubią swoje angielskie towarzystwo. Mimo wszystko zaakceptowali mnie, to był wielki sukces. A ja pokochałam ich jak żaden inny naród na świecie. Za to ich małe nierozgarnięcie, ślamazarność, wieczny brak pośpiechu, zamiłowanie do sportu, milion pomysłów na minutę, dziecinne zachowania. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że będę tak za nimi tęsknić.

Polacy... To osobny rozdział. Przede wszystkim można sobie z nimi trochę śmielej pożartować i nie bać się, że któryś się obrazi. Już po pierwszym spotkaniu mamy pełno tematów do obgadania. Skąd jesteś, jak się tu dostałaś, były jakieś problemy, dziwni są ci Angole, co nie? I rozmowa płynie. Czujesz się jak u siebie, w końcu możesz zastosować jakiś zabieg słowny, obgadać kogoś w ojczystym języku. Piękne ;)

Ale wróćmy do Salzburga. Czuję się tu jak na prawdziwej polskiej uczelni. Zewsząd otaczają mnie Polacy (zwykle trochę starsi, bo w Polsce na Erazmusa jeździ się najwcześniej na trzecim roku) i prawie wszyscy studiują prawo. Masz ci los. Chcesz się poczuć wyróżniona, jedziesz za granicę... i po raz kolejny spotykasz masę rodaków i wszyscy studiują prawo. Na początku czujesz się trochę dziwnie, ale potem jest Ci po prostu dobrze i może troszeczkę bardziej jak w domu.

Jeśli chodzi o Austriaków, to oprócz rodzinki, z którą obecnie mieszkam, znam Vanessę. Vanessa jest super! Poznałyśmy się dzięki programowi, który przydziela studentom z wymiany "opiekuna-kolegę" (buddy) z Austrii. Nasze pierwsze spotkanie nie zapowiadało jakiejś wielkiej przyjaźni. Było miło, ale nic poza tym. Na drugim gadałyśmy przez trzy godziny w kawiarni na dachu uczelni, a teraz mamy już pełno wspólnych planów na najbliższe weekendy.

Poznawanie nowych osób daje dużo możliwości, ale szczerze mówiąc długo już tak nie wytrzymam. Na ten rok grupę przyjaciół mam już ukształtowaną, w przyszłym roku wracam do swoich do Aber (nie zapomnę oczywiście o tych poznanych w Salzburgu, tak jak nie zapomniałam i nie zapomnę moich przyjaciół z Polski). Na pewno w Aberystwyth dużo się zmieniło, ale pewne rzeczy, pewni ludzie pozostali. Potem kończę to wałęsanie się po świecie. Zostanę na Wyspie lub wrócę do Polski. Marzy mi się jeszcze Hiszpania i Włochy, ale raczej w formie wakacji niż jakiegoś dłuższego zapuszczania korzeni. Może jak nauczę się włoskiego lub hiszpańskiego, to zmienię zdanie. Jedno, czego na pewno się nauczyłam od kiedy zaczęłam studiować, to że nie mamy tylko jednej drogi przed sobą. Nie trzeba skończyć uczelni i być prawnikiem, żeby być szczęśliwym. Życie oferuje dużo więcej, trzeba się tylko odważyć. Możemy wyjechać na rok gdzie nam się podoba, znaleźć pracę, poznać inne kraje, spróbować innego podejścia do życia. Nigdy nie jest za późno, żeby skręcić w inną stronę, która bardziej nam odpowiada w danej chwili. Może wtedy dojście do celu się przedłuży, ale przecież nie tylko osiągnięcie celu się liczy. To właśnie droga jest naszym życiem. Musimy więc starać się być szczęśliwymi gdy nią idziemy.

By filozofiom moim natchnionym stało się zadość, trochę zdjęć z wycieczki: