Długo siedziałam cicho,
nie pisząc nic a nic. Żyjąc życiem, a nie je opisując. Proszę nie mylić z
życiem pełnią życia. Żyłam życiem w sensie przeżywania go z dnia na dzień, z nadzieją
na lepsze jutro. Ciesząc się małymi chwilami szczęścia pomiędzy obowiązkami. Teraz,
z kubkiem owocowej herbaty, na wygodnym łóżku, w miejscu, w którym nigdy nie
planowałam się znaleźć, mam czas, i ochotę, by opisać Wam co się działo. A
działo się wiele.
Po studiach pojechałam do
Londynu. Miałam jedną rozmowę kwalifikacyjną w średnich rozmiarów kancelarii, z
której, co się potem okazało, nic nie wyszło. Pod koniec miesiąca udało mi się
załatwić sobie kolejną, ale nauczona doświadczeniem, że rozmowa kwalifikacyjna
pracy nie czyni, a proces rekrutacyjny może trwać tygodniami, postanowiłam
znaleźć jakąkolwiek pracę na „okres przejściowy”. Tak oto zostałam kelnerką z
dyplomem prawa. Dzięki moim rodzicom nigdy nie musiałam się przejmować
dorabianiem sobie w wakacje (za co będę im wdzięczna do końca życia) więc w
dodatku dość marna była ze mnie kelnerka jeśli chodzi o noszenie tacy i
przyjmowanie zamówień. To było najcięższe 6 tygodni mojego życia z małą,
pięciodniową przerwą na Graduation – rozdanie dypomów, kiedy to moja rodzinka
przyjechała do mnie i pojechaliśmy do Aber. W końcu mogłam im pokazać rajską
Walię i sielskie okolice w których przyszło mi spędzić dwa cudowne lata mojego
życia. Potem wróciłam do ruchliwego Londynu z głupimi strajkami metra. Miejsca,
w którym można żyć tylko gdy ma się pieniądze. Miejsca, w którym czujesz jak
życie ucieka ci w środkach transportu. Były cudowne chwile, to prawda. W końcu
to jednak stolica. Ale zmęczenie i uczucie, że robię nie to, co powinnam,
doprowadzały mnie do szału.
Pewnego dnia odezwał się
do mnie Ben z firmy headhunterów z Bristolu. (W pewnym momencie stwierdziłam,
że z braku laku będę wysyłać też swoje CV do firm poza Londynem, bo czemu by
nie, i tak nigdy nikt się nie odzywał.) Powiedział, że pozycja w Plymouth („gdzie
to w ogóle jest?!”) jest już zajęta, ale mają coś wolnego w Bristolu, i czy
byłabym zainteresowana. Odpowiedziałam, że oczywiście, że tak, bo tylko to
można mówić takim ludziom. I tak drugi raz już się ze mną nie skontaktuje. Zawsze
tak jest. Pogadają przez 20minut, powiedzą, że wyślą twoje CV dalej i potem
cisza na wieki. Ale ten się odezwał. Tydzień później jechałam na rozmowę
kwalifikacyjną na drugi koniec kraju. Do miejsca o którym nic nie wiedziałam. Z
nadzieją na sukces, ale też z nastawieniem, że najwyżej poćwiczę rozmowy
kwalifikacyjne, będę miała więcej doświadczenia na kolejnej.
Budynek był bardzo ładny, wysoki biurowiec, dostałam wejściówkę u portiera, widok z okna
na recepcji na całe miasto, w trakcie rozmowy wjechała pani z napojami i tak
jak mnie uczyli wzięłam trochę wody, choć miałam ochotę na kawę. Było bardzo
miło. Bardzo miło. Wyszłam zadowolona, wróciłam autobusem do Londynu starając
się nie nastawiać się za bardzo na sukces, bo przecież często rozmowy są miłe,
a potem po tygodniu ciszy i oczekiwania dostajesz to, co zawsze: „mamy dużo
kandydatów, nie tym razem, sorry”. Ben zadzwonił do mnie następnego dnia rano.
Dostałam tę pracę. Office job, darling. Office job.
Nadszedł czas jeszcze
bardziej stresujący niż wcześniej. Wiedziałam, że nadeszła chwila prawdy i
musiałam podołać. Znaleźć mieszkanie, przeprowadzić się, zacząć nową pracę w
zupełnie obcym miejscu. Nie znałam tu nikogo, byłam zdana tylko na siebie. I dałam radę. I
jestem szczęśliwa, choć czasami zamyślam się na chwilę za długo, gdy idę do
pracy lub gdy patrzę na zachód słońca z okna mojego domku na górce. Myślę o
tym, że beztroskie życie się skończyło, że nie będę miała już czterech miesięcy
wakacji, że nie mogę nie pójść sobie do pracy jak mi się nie będzie chciało lub
jak będzie padał deszcz (co czasem zdawało się bardzo solidną wymówką przed
nudnym wykładem na uczelni). Wypłata przyniosła trochę spokoju i poczucia
kompletnej niezależności. Ale to takie dziwne uczucie. Muszę planować urlop i
płacić rachunki. Mogę nie dostać wolnego w okresie Świąt…
Z drugiej strony, w
Bristolu żyje się cudownie. I łatwo. Jest tu pełno galerii sztuki, sklepów,
parków, klubów, pubów, starych kościołów. Miasto jest dość dziwne. Czasami
piękne, w innym miejscu brzydkie, ale w tej brzydocie często kryje się coś
intrygującego, wręcz ładnego. Wypady na miasto dużo tańsze niż w Londynie.
Mieszkam praktycznie w centrum, więc wszędzie mogę dojść pieszo, co po
spędzeniu ponad miesiąca w Londynie jest jak sen który stał się prawdą. Lubię
swoją pracę. Jestem na razie małą rybką na samym dole drabiny, ale przynajmniej
wskoczyłam na ten pierwszy szczebel. Teraz wystarczy tylko się piąć do góry. W
końcu mam siły i czas na bieganie. Bardzo tu górzyście – podbieg na podbiegu,
ludzie się uśmiechają, gdy się ich mija. Jest okej.